//Wigierski supeł ze światów// - o pracy ze społecznością lokalną oraz nierównej walce dialogu i eksperymentu z monumentalnością murów z Agnieszką Tarasiuk rozmawia Julita Kwaśniak
Wigierski supeł ze światów - o pracy ze społecznością lokalną oraz nierównej walce dialogu i eksperymentu z monumentalnością murów z Agnieszką Tarasiuk rozmawia Julita Kwaśniak
JULITA KWAŚNIAK: Pod koniec lat dziewięćdziesiątych wyjechałaś z Warszawy do wsi Sokole na Podlasiu. Przeprowadzka zainspirowała cię do podjęcia nowych wyzwań artystycznych i kuratorsko-animatorskich.
AGNIESZKA KWAŚNIAK: Decyzja o wyprowadzce ze stolicy była bardzo osobista. Chciałam uciec od miasta, którego tętno wyznaczały przytłaczające, szybkie zmiany kapitalistyczne. Potrzebowałam znaleźć bezpieczny, spokojny azyl, zakochałam się i założyłam rodzinę. I tak z różnych powodów znalazłam się właśnie na Podlasiu. Wiele czasu upłynęło jednak, zanim poczuła się pełnoprawnym członkiem wiejskiej społeczności. Początkowo tylko inspirowałam się wsią, a sztukę pokazywałam w galeriach w Warszawie.
I wtedy, określana na Podlasiu jako „ta, co kręciżaby”[1] , wymyśliłaś konkurs na najpiękniejsze tradycyjne obejście…
Tak, Żaloty, czyli video o życiu „seksualnym” żab, kręciłam nad rzeką, ale prezentowałam w Zachęcie. W pewnym momencie zdecydowałam się odwrócić kierunek, chciałam, by moja aktywność skierowana była do miejsca, w którym żyję. Konkurs na najpiękniejsze obejście to był sposób na to, abym mogła wejść do domów okolicznych mieszkańców. Namówiłam ich na wspomnienia. Wyciągnęli z kufrów stare zdjęcia, dokumenty. Chwalili się korzenioplastyką, łabędziami z opon czy pudełkami z torebek foliowych.
Teraz, po latach pracy ze społecznościami lokalnymi, wiem już, że to, czego ludzie tak bardzo potrzebują, to uwaga. Jeśli naprawdę interesujemy się nimi, ich pracą, miejscem, w którym żyją, to istnieje realna szansa, że uda się zainicjować twórcze spotkanie. Mimo że wówczas nie nazywałam tego przedsięwzięcia artystycznym, z czasem okazało się, że tak je właśnie traktowałam. Te relacje, które nawiązywały się przy okazji projektów społecznych, to była moja sztuka.
W tym czasie odkryłaś również Dom Ludowy w Sokolu, który stał się polem do eksperymentów w pracy z lokalną społecznością.
Odwiedzając okoliczne gospodarstwa, dotarłam do zrujnowanego drewnianego domu z lat trzydziestych, obdarzonego modernistycznym nastrojem, duchem tamtych czasów. Zachwyciły mnie wysokie okna, proste podziały i wielkie ściany. Zaczęłam interesować się historią tego miejsca. Wsłuchiwałam się w opowieści najstarszych mieszkańców, którzy wspominali, że za czasów okupacji rosyjskiej przyjeżdżało tutaj objazdowe kino. Prezentowano wówczas między innymi filmy Siergieja Eisensteina, które służyły jako narzędzie rusyfikacji i indoktrynacji, z drugiej strony umożliwiały mieszkańcom głębokiej prowincji spotkanie ze sztuką współczesną najwyższej jakości. Zafascynowana ambiwalencją tej sytuacji postanowiłam odtworzyć schemat okupacyjny: kino i tańce. Razem z mieszkańcami uprzątnęliśmy budynek. Zorganizowałam zabytkowy projektor kinowy, prześcieradła i filmy. Po pokazach odbywały się zabawy. Ci sami łysi chłopcy, którzy wcześniej rysowali gwiazdy Dawida na szubienicach, znakomicie bawili się w nowym miejscu i tańczyli w rytm klezmerskiej muzyki. Dom Ludowy stał się miejscem spotkań i wygenerował energię potrzebną do podjęcia kolejnych działań. Na przykład w popegeerowskiej wsi Hieronimowo, gdzie ruiny socjalistycznych bloków sąsiadują z ruinami osiemnastowiecznego pałacu, miejscowe dziewczęta pod opieką znanej projektantki mody Moniki Jakubiak uszyły sobie suknie balowe. Koronki i atłasy, dzięki kontaktom Moniki, przyszły z najlepszych firm z Paryża i Londynu. Krynoliny usztywniły workami po paszy dla gęsi. Tak ubrane biegały między fermą gęsi, posprejowanymi blokami, a zdziczałym parkiem pozostałym po dawnym dworku. Urządziliśmy też bal z kwintetem smyczkowym, ciasteczkami i herbatą z samowara. Na drzewach wisiały girlandy i lampiony. Na jedną noc błotniste krzaki stały się eleganckim parkiem, a wszystkie dziewczyny ze wsi – księżniczkami.
Mimo tak obiecujących „spotkań” z okolicznymi mieszkańcami zdecydowałaś się zostawić Sokole na rzecz Domu Pracy Twórczej w Wigrach. Dlaczego?
Po latach leśnej partyzantki zdecydowałam się osiąść w prestiżowym klasztorze, bo nie miałam siły dłużej walczyć. Po prostu wreszcie ktoś zaproponował mi pensję i budżet na realizację moich projektów.
Na miejscu okazało się jednak, że praca w instytucji o charakterze państwowym wiąże się z zupełnie nowymi problemami, o konflikcie z Kościołem nie wspominając. Który rodzaj pracy bardziej ci odpowiadał?
Przejście z pozarządowej pracy w Sokolu do kierowania dużą instytucją w Wigrach było niezwykle ciekawym doświadczeniem. Nigdy wcześniej nie pracowałam „na etacie”, a nagle zostałam szefem niemal pięćdziesięcioosobowej ekipy. Dopadła mnie biurokracja, zasypały papiery i problemy administracyjne, ale jakoś dałam sobie z nimi radę. Dzisiaj doceniam możliwości obu typów pracy, działania zarówno instytucji, jak i niezależnych organizacji. Z pewnością praca bez struktury daje wolność i umożliwia szybkie działanie. Z kolei struktura pozwala budować coś trwałego, w tym także prestiż sztuki wobec innych systemów społecznych, wobec edukacji czy samorządu.
Mamy zatem rok 2008. Przyjeżdżasz do Wigier i…
Zaczynam odkrywać ich historię. To miejsce zawsze miało ogromny potencjał energetyczny. Mnóstwo tutaj różnych warstw historii takiej „na poważnie”. W przeszłości był tutaj gród pogański, dwór królewski, szpital dla chorych wenerycznie i carskie więzienie. Zespół klasztorny funkcjonował w XVII wieku. Budowla stanowiła klasyczny przykład „architektury gadającej”. Za czasów kamedułów klasztor symbolizował górujący nad reformacją i herezją katolicyzm. W 1800 roku nastąpiła kasata klasztoru, z końcem XIX wieku klasztor praktycznie przestał istnieć, został tylko kościół. Znane nam dzisiaj mury to życie po życiu budowli, czyli „remake” Ministerstwa Kultury, które w latach siedemdziesiątych w zamian za remont podpisało umowę dzierżawną z Kościołem katolickim. Oznacza to, że to nie trzystuletnie mury przesiąknięte modlitwą, tylko trzydziestoletnie mury przesiąknięte papierosami i wódką. Od lat siedemdziesiątych Dom Pracy Twórczej funkcjonował bowiem jako ekskluzywny dom wczasowy dla notabli związanych z Ministerstwem Kultury. Do dziś krążą legendy o romansach i przepychu w stylu „gierek rycerski”. Mimo to „praca twórcza” w Wigrach naprawdę była wykonywana. Andrzej Strumiłło na plenerach Sztuka i środowisko gromadził czołowych przedstawicieli światowego land artu. Bywał tu Czesław Miłosz, Bronisław Geremek, Jan Nowak- -Jeziorański. Stopniowo Dom Pracy Twórczej w Wigrach przekształcił się w nowoczesną instytucję kultury. W 1999 roku przyjechała po raz pierwszy młodziutka wówczas Orkiestra Aukso z Tych pod batutą Marka Mosia. Zagrali jeden koncert, a suwalska publiczność przyjęła go tak gorąco, że dało to początek świetnemu festiwalowi muzyki klasycznej. Tadeusz Słobodzianek przez wiele lat realizował w Wigrach Sztukę Dialogu– wyjątkowe warsztaty dla dramaturgów, reżyserów i aktorów. Laboratorium przyczyniło się do karier znanych radykalnych reżyserów Jana Klaty, Mai Kleczewskej. Fundacja Muzyka Kresów Jana Bernada wprowadziła na Suwalszczyznę taki ferment etnomuzykologiczny, dzięki czemu dzisiaj prawie za każdą górką ktoś śpiewa białym głosem czy tańcuje przy tradycyjnych skrzypkach. Kilka razy do roku odbywały się pod murami klasztoru ludowe jarmarki pełne rzemieślników i muzykantów z okolicy oraz przepysznych slowfoodowych serów, kiełbas i nalewek. Mi też udało się dodać parę cegiełek do tej historii. W niespotykanych dotąd ilościach pojawili się artyści wizualni i muzycy współcześni.
Jak społeczność lokalna zareagowała na twój przyjazd i zmianę profilu działalności Domu?
Dyrektor w Wigrach zawsze kojarzył się z garniturem, a ja przyjechałam w trampkach. Od razu więc odebrałam temu miejscu nieco nadęcia. Oczywiście wszyscy dziwili się, że nie urządzam bankietów dla wojewody i samorządowców. Chodziły nawet słuchy, że moja obecność w Wigrach to z pewnością jakiś przekręt. Taka postawa miejscowych nie była dla mnie jednak zaskoczeniem. Z reguły instytucje utrzymywane z publicznych pieniędzy wywołują nieufność i stwarzają okazję do krytyki. Zupełnie inaczej jest, gdy organizacja działa oddolnie. Jeśli coś tworzymy na własną rękę i nie czerpiemy z tego żadnych zysków, to nawet mimo początkowej wrogości z czasem zazwyczaj pojawia się akceptacja dla podejmowanych działań. Z drugiej strony jeśli jakaś inicjatywa jest niezrozumiała, ale ma miejsce na przykład w małym klubie młodzieżowym, to takie wydarzenie traktuje się jako marginalne. Jeśli jednak na przykład koncert muzyki współczesnej odbywa się w poważnej, dużej instytucji, to naw pozostaje dla odbiorcy enigmatyczna, gdy samo wydarzenie budzi szacunek. I tak właśnie w większości reagowali mieszkańcy Wigier.
W ciągu kilku lat zaprosiłaś wielu członków społeczności lokalnej do projektów artystycznych. Jak udało ci się przekonać ich do swoich pomysłów?
To, co najtrudniejsze i zarazem najważniejsze w relacjach międzyludzkich i społecznych, to nie kłamać. Szczerość intencji i dobrowolność uczestnictwa zazwyczaj gwarantują sukces przedsięwzięcia. Każdy musi więc mieć realny interes w tym, żeby się w coś zaangażować. Wartość dodana może zrodzić się na wielu płaszczyznach. Mnie chodziło przede wszystkim o emocjonalny i ekonomiczny zysk osób biorących udział w projektach organizowanych przez Dom i artystów. Zyskiem może być chwila radości, nowe przyjaźnie, nowe myśli w głowie albo po prostu pieniądze ze sprzedanych na bazarku szydełkowych robótek.
Który z projektów zrealizowanych przez Dom i zaproszonych artystów miał największy wymiar społeczny?
Każda z akcji była mocno ugruntowana społecznie, bardzo trudno mi je teraz porównywać. Sztukę robiliśmy wspólnie z sąsiadami. Hubert Czerepok poprowadził z dziećmi szaleńczą wolnościową manifestację pośród wiosennych pól i błota roztopów. Suwalscy młodzieńcy utoczyli Maurycemu Gomulickiemu gigantyczną, zmysłową dwuipółmetrową Perłę, a wraz z Dominikiem Jałowińskim i Piotrem Wysockim zorganizowali pod kościołem Czarną energię, czyli koncert trashmetalowy udekorowany setkami czarnych wiatraczków. W tej ostatniej akcji wzięły udział nawet nasze psy. W wielu działaniach artystyczno- ogrodniczych w ramach projektu Flower Power pomagali nam więźniowie z zakładu karnego w Suwałkach. Zasiali gigantyczne wspólne łoże z pachnącej maciejki, zaprojektowane przez meksykańskiego artystę Jeronima Hagermana, pomagali Julicie Wójcik pleść tęczę ze sztucznych kwiatów, którą podparliśmy klasztorny mur. Ela Jabłońska przyjechała do Wigier i zaprzyjaźniała się z gospodyniami z okolicy. Pozbierała od nich sadzonki i cebulki, by następnie umieścić je w specjalnie zaprojektowanych pudełkach z pastylkami torfowymi. Tak przygotowane zestawy, około stu paczek, wysłaliśmy głównie do ludzi, którzy mieli z Wigrami jakiś związek, do artystów i naszych współpracowników. Wówczas wiedzieliśmy już, że dni Domu są policzone. Może to było nawe pewnego rodzaju pożegnanie… Potem z różnych stron świata dotarły do nas zdjęcia roślinek wyhodowanych z wigierskich nasion.
Dom Pracy Twórczej umożliwił nie tylko realizację projektów artystycznych. Część z nich była ważna z ekonomicznego punktu widzenia.
Zależało nam na tym, aby wesprzeć lokalną, drobną przedsiębiorczość opartą na potencjale kulturowym regionu. Miejscowi rzemieślnicy podejmowali współpracę z profesjonalnymi projektantami. Owocem ich spotkania były nowe przedmioty użytkowe łączące w sobie zarówno tradycję, jak i nowoczesność. Zainicjowaliśmy także akcję slowfoodową, dzięki której miejscowi rolnicy mogli reklamować swoje produkty. W przyklasztornej restauracji oferowaliśmy regionalne ekospecjały. Wydaliśmy Subiektywny przewodnik po Suwalszczyźnie. Dzięki niemu zwiedza się okolice Wigier szlakiem tutejszych rzemieślników, gawędziarzy, rolników ekologicznych. I w każdym gospodarstwie można coś kupić: ser, pierogi, ekologiczne warzywa, papierowe kwiaty czy drewniane ptaszki. Mimo upadku Domu system wciąż działa, niedawno w podróż szlakiem naszego przewodnika wyruszyli studenci berlińskiej szkoły projektowania ubioru. W ten sposób udało mi się zrealizować cel, który postawiłam sobie zaraz po przyjeździe do Wigier. Chciałam, żeby ludzie, biorąc udział w naszych projektach, mogli odczuć faktyczną, realną zmianę, czyli zmianę ekonomiczną.
Dom Pracy Twórczej w Wigrach już nie istnieje. Wydaje się, że to nie kilka ostatnich lat, ale rok 1999 przesądził o losie tego miejsca.
W 1999 roku dwa dni nad Wigrami spędził Jan Paweł II. Na tę okazję umeblowano piękny apartament, położono nowe tynki, wybudowano monumentalne schody. Dziś przyjeżdżają tu liczne autokary pielgrzymów chcących zobaczyć łóżko, w którym spał. Okolica pokryta jest siecią szlaków imienia Jana Pawła II, pieszych, kajakowych, rowerowych. Można kupić kremówki, żółte znaczki i czapeczki z daszkiem. Sama bym tego nie wymyśliła, ale rzeczywiście w Wigrach okazało się, że temat, który na jakiś czas zdominował moje życie, to papież. Od momentu kiedy Jan Paweł II odwiedził klasztor, władze kościelne podjęły działania mające na celu przejęcie obiektu w całości. Ja optowałam za podziałem przestrzeni na świecką i sakralną. Sąsiedztwo sztuki współczesnej i tradycyjnego obrzędowego kultu religijnego wydawało mi się bardzo inspirujące. Przez wiele miesięcy pracowałam nad wątkami papieskimi w sztuce współczesnej. Niestety, współistnienie okazało się za trudne dla obu stron. Ministerstwo oddało obiekt Kościołowi, a Dom został zlikwidowany. Nie zdążyliśmy nawet zrealizować wystawy Otwarty Tron. Sztuka współczesna wobec fenomenu Jana Pawła II, w wyniku tych poszukiwań powstał album, „wystawa w pudełku”.
Czego dowodzi koniec Domu Pracy Twórczej w Wigrach?
Okazało się, że w Polsce współistnienie instytucji świeckiej i kościelnej obok siebie jest niemożliwe. Wygrała potrzeba pełnego panowania nad komunikatem: wielki klasztor na środku jeziora musi jednoznacznie budować czyjś prestiż. Albo ministerstwa, czyli władzy świeckiej, albo władzy duchownej, czyli Kościoła katolickiego. Dialog i eksperyment nie jest ceniony na tyle, by sprostał monumentalności murów. W efekcie mamy kolejne centrum pielgrzymkowe i miejsce kultu Jana Pawła II, gładko połączone z komercyjnym hotelem.
Dom Pracy Twórczej w Wigrach bez wątpienia był unikatowy. Co o tym decydowało?
To była utopia, swoisty relikt komunizmu. Gigantyczna struktura z galeriami, hotelem, restauracją, wypożyczalnią kajaków i żaglówek. I to wszystko służyło sztuce, a nie zarabianiu pieniędzy. Dzięki dotacji z Ministerstwa Kultury w restauracji zamiast wesel odbywały się warsztaty slowfoodowe dla okolicznych gospodyń na przemian z wykładem Julity Wójcik o zastosowaniu teorii widzenia Strzemińskiego do organizacji kąpielisk czy dyskusją o „żywotności estetyki minimalistycznej” lub o „potencjale strojów mikrotonowych w muzyce eksperymentalnej”.
Wigry stanowiły supeł ze światów, które zazwyczaj się nie spotykają. Pielgrzymi spotykali się ze środowiskiem sztuki współczesnej, z rolnikami promującymi zdrową żywność, z turystami. Trudno o coś takiego. Owszem, powstają nowe miejsca, ale są bardziej jednoznaczne. Wigry uczestniczyły w bardzo różnych dyskursach. W prawicowej, ludowej religijności, wyrafinowanej sztuce, zwykłej turystyce… Wigry były nieoczywiste, a teraz wszystko wróciło do normy. Ja robię projekty artystyczne w Warszawie, co jest rozumiane i oczekiwane. Ksiądz działa na Podlasiu, pielgrzymi przyjeżdżają i nie są niczym wytrącani z równowagi. W restauracji nie ma żadnego slow foodu, tylko zwyczajne schabowe z kapustą. Jest niby lepiej, nie ma konfliktu. A jednak to klęska modernizacji.
Sztuka to katalizator zmian. Jak Dom Prac Twórczej zmienił Wigry, a jak wpłynął na ciebie?
Często rozmawiam o tym z artystami. O tym, co jest najważniejsze w społecznej sztuce partycypacyjnej, a tym samym w działalności Domu. Zmiana, której dokonuje sztuka, jest zazwyczaj zmianą bardzo nieuchwytną, niespecyficzną. Tak naprawdę polityka czy ekonomia dokonują realnych transformacji. Sztuka może dokonać zmiany świadomości, przestawić coś w głowie. Może budzić niepokój, ciekawość, wytrącać z rutyny, czynić niewidzialne widzialnym, choćby na chwilę. Może wskazywać problemy gdzieś głęboko schowane, a to już jest bardzo dużo.
W Wigrach dzięki Domowi Pracy Twórczej pojawił się rodzaj fermentu. Ale nie można tego sukcesu zmierzyć ilością osób zbawionych na rzecz sztuki… Dzisiaj działa tam wiele organizacji, stowarzyszeń, które – mam nadzieję – będą kontynuować swoją pracę na rzecz lokalnej społeczności. A ja? W Wigrach odkryłam, że jestem twarda. I mam nadzieję, dość niezależna – oprócz marzenia o wolności nie mam nadrzędnej idei, której podporządkowuję swoje działania. Celem jest sztuka w bardzo szerokim znaczeniu tego słowa.
Agnieszka Tarasiuk (ur. 1971) - artystka, kuratorka, w latach 1996–2006 związana z Galerią Arsenał i Białostocczyzną. Współzałożycielka Stowarzyszenia Edukacji Kulturalnej WIDOK, w latach 2008–2010 dyrektor Domu Pracy Twórczej w Wigrach, od 2011 roku kuratorka Muzeum Rzeźby im. Xawerego Dunikowskiego w Królikarni Oddziału Muzeum Narodowego w Warszawie.
- TĘCZA, Julita Wójcik, w ramach projektu Flower Power, 2010 , fot. Radosław Krupiński, archiwum prywatne Agnieszki Tarasiuk
- Czarna energia, Dominik Jałowiński, Piotr Wysocki, w ramach Galerii Sztuki Współczesnej dla dzieci, 2009, fot. Radosław Krupiński, archiwum prywatne Agnieszki Tarasiuk
- Jaka jest wolność, projekt Huberta Czerepoka w ramach Galerii Sztuki Współczesnej dla Dzieci 2009, fot. Radosław Krupiński, archiwum prywatne Agnieszki Tarasiuk
- Jaka jest wolność, projekt Huberta Czerepoka w ramach Galerii Sztuki Współczesnej dla Dzieci 2009, fot. Radosław Krupiński, archiwum prywatne Agnieszki Tarasiuk
- Odsłonięcie Perły Maurycego Gomulickiego, 2009, fot. Radosław Krupiński, archiwum prywatne Agnieszki Tarasiuk
- Wspólne łoże z maciejki, projekt Jeronima Hegermana w ramach projektu Flower Power, 2010, fot. Radosław Krupiński, archiwum prywatne Agnieszki Tarasiuk